Wywiad

Uprzejmość może być inspirująca. Z Andrew Ahnem, reżyserem „Podjazdów”, rozmawia Piotr Czerkawski

Piotr Czerkawski: Podobno przekonałeś producentów „Podjazdów”, żeby – inaczej niż w scenariuszu – zrobić z głównych bohaterów, Kathy i jej syna Cody’ego, Amerykanów pochodzenia azjatyckiego. Dlaczego było to dla Ciebie takie ważne?

Andrew Ahn: Podstawowa przyczyna była trochę egoistyczna – sam jestem Amerykaninem pochodzenia azjatyckiego, więc znam ten świat lepiej niż ktokolwiek inny. Miałem jednak i inne motywacje. W scenariuszu jest wyraźnie powiedziane, że Kathy i Cody czują pewne niedopasowanie do otoczenia. Uznałem, że azjatyckie pochodzenie będzie czynnikiem, które jeszcze bardziej podkreśli tę odmienność. Poza tym, i tu wracamy do mojego egoizmu, po prostu bardzo chciałem pracować z Hong Chow, która wcieliła się w rolę Kathy, a wcześniej grała między innymi w „Wadzie ukrytej”, „Pomniejszeniu” i serialu „Wielkie kłamstewka”. Cieszę się, że Hong, którą uważam za jedną z najlepszych aktorek w Hollywood, zgodziła się, bo lubię, gdy azjatyccy Amerykanie wspierają siebie nawzajem.

Wzajemne wsparcie wychodzi Wam chyba całkiem nieźle, bo filmy z udziałem azjatyckich Amerykanów stają się coraz bardziej popularne. Popatrzmy choćby na „Kłamstewko” czy nawet „Bajecznie bogatych Azjatów”.

To wszystko prawda, ale wciąż mamy jeszcze sporo do zrobienia. Wśród azjatyckich Amerykanów jest wielu bardzo zdolnych filmowców, których praca nie przebija się do szerszej świadomości. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie to się zmieni, a widownia stanie się bardziej odważna i da szansę mniejszym filmom bez gigantycznego budżetu i wielkich gwiazd w obsadzie. Być może jakąś rolę odegrają w tym procesie nowe regulacje oscarowe, które w teorii mają służyć wspieraniu mniejszości, ale staram się nie myśleć o tym za dużo.

Dlaczego?

Nagrody stanowią pułapkę. Jeśli uzależniasz swoją satysfakcję z filmu od tego, ile zgarnął statuetek, jesteś skończony. Wolę, żeby frajdę sprawiały mi inne rzeczy, choćby współpraca ze zdolnymi aktorami.

W takim razie wróćmy na chwilę do Hong Chow, bo podzielam twój zachwyt jej talentem. Grając Kathy, udało jej się wydobyć z tej postaci intrygującą sprzeczność. Bohaterka wydaje się jednocześnie szorstka i bardzo krucha.

Hong rzeczywiście nadała swojej bohaterce głębię i autentyzm. Podczas analizy scenariusza doszliśmy wspólnie do wniosku, że Kathy jest ogólnie dość twardą osobą, którą poznajemy jednak w przytłaczających okolicznościach. Bohaterka musi poradzić sobie ze śmiercią siostry, uporządkować po niej dom, a jednocześnie przez cały ten czas samotnie wychowuje Cody’ego. Takie sytuacje dają w kość, a Kathy mimo to stara się nie dać po sobie tego poznać, bo chce być silna dla swojego synka.

Matka do pewnego momentu wydaje się dla Cody’ego całym światem. Później jednak w jego życiu pojawia się także sąsiad – weteran wojenny Del. Jaki jest sekret więzi rodzącej się między bohaterami, których na pierwszy rzut oka różni właściwie wszystko, na czele z wiekiem i doświadczeniem życiowym?

Cody i Del mają podobne charaktery – to outsiderzy, którzy wolą trzymać się na uboczu. Przede wszystkim jednak są niezłymi obserwatorami i potrafią rozpoznać w sobie nawzajem dobrych ludzi, których można obdarzyć zaufaniem. Jest w „Podjazdach” scena, chyba moja ulubiona w całym filmie, w której Cody i Del siedzą na ganku, jedzą popcorn i czytają gazety. Niby nic się w niej nie dzieje, ale wystarczy moment, żeby poczuć, że oglądamy dwójkę najlepszych przyjaciół, która doskonale się czuje w swoim towarzystwie.

Początki tej pięknej przyjaźni są jednak trudne. Gdy poznajemy Dela, ma czapkę z napisem „Korean War Weteran” i wygląda trochę jak brat bliźniak Walta Kowalskiego z „Gran Torino”.

Cieszę się, że o tym wspominasz, ponieważ mój film często bywa porównywany do „Gran Torino”, z czym zupełnie się nie zgadzam, bo poruszam się w zupełnie innych rejestrach emocjonalnych niż Clint Eastwood. Jeśli już ktokolwiek inspirował mnie przy okazji kręcenia „Podjazdów”, to twórca znajdujący się na antypodach jego wrażliwości, czyli Yasujirô Ozu.

Choć Del okazuje się ostatecznie dużo sympatyczniejszy i bardziej tolerancyjny od Kowalskiego, z bohaterem „Gran Torino” łączy go poczucie, że status weterana stanowi istotny składnik jego tożsamości.

To prawda. Żeby lepiej zrozumieć Dela, jeździłem na spotkania organizacji Veterans of Foreign Wars i rozmawiałem z wieloma uczestnikami. Czytałem też artykuły i wywiady z weteranami, którzy opowiadali o tym, jak wygląda ich życie po powrocie z frontu. Jednocześnie chciałem, żeby Dela określało w naszych oczach coś więcej niż tylko status weterana. Pragnąłem pokazać go jako człowieka doświadczonego i pełnego życiowej mądrości, więc zbudowałem tę postać również na podstawie rozmów z moimi starszymi przyjaciółmi albo krewnymi. Zdecydowanie najwięcej dały mi jednak dyskusje z aktorem Brianem Dennehym, który – na moją prośbę – wzbogacił postać Dela o własne doświadczenia i zrobił to naprawdę pięknie.

Dennehy, który zmarł niestety w kwietniu 2020 roku, był bardzo doświadczonym aktorem, znanym z takich klasyków jak „Rambo” czy „Orły Temidy”. Trudno było namówić go na zagranie Dela?

Na szczęście nie – zgodził się od razu po przeczytaniu scenariusza. W przeciwnym razie nie mam pojęcia, co bym zrobił, bo Brian był moim pierwszym i jedynym wyborem do tej roli. Byłem przekonany, że nikt inny nie byłby w stanie zagrać Dela z taką samą intensywnością i delikatnością, co Brian.

Publiczność Festiwalu Ale Kino! obejrzy „Podjazdy” w momencie, gdy wiadomo już, że Joe Biden pokonał w wyborach prezydenckich Donalda Trumpa. Czy myślisz, że w tym kontekście Twój film o przyjaźni małego azjatyckiego Amerykanina z weteranem wojny w Korei może być traktowany jako zwiastun przyszłości, w której amerykańskie społeczeństwo stanie się trochę bardziej zjednoczone?

Oczywiście nie myślałem o tym w ten sposób, gdy kręciłem film, ale wierzę, że hojność i uprzejmość, jakie okazują sobie Cody i Del, dla wielu widzów mogą okazać się inspirujące. Żeby zmienić rzeczywistość, trzeba jednak robić coś więcej, niż oglądać filmy. Problemy są tak duże, że nasze społeczeństwo czeka wiele lat protestów, strajków, wywierania presji na polityków. Zwycięstwo Bidena daje nadzieję, że będzie trochę łatwiej osiągnąć cel. Liczę, że ten optymizm nas nie rozleniwi, ale wręcz przeciwnie – przyniesie energię do dalszej walki.