Recenzja

Zgubne radości obowiązku. O "Lekcji niemieckiego" pisze Barbara Kowalewska

„Lekcja niemieckiego” to jeden z moich festiwalowych faworytów. Film w reżyserii Christiana Schwochowa zrealizowany został z troską o stronę wizualną i z dbałością o każdy szczegół (dwie nagrody za najlepsze zdjęcia dla Franka Lamma), przy czym owe mistrzowsko zastosowane środki filmowe pozostają w pełnej symbiozie z opowiadaną historią. To kameralny obraz okresu nazizmu, kiedy to w swojej pasji porządkowania świata Hitler postanowił rozprawić się m.in. z „chorą sztuką”. Fabuła została oparta na powieści Siegfrieda Lenza z 1968 roku (polskie wydanie z 1971 roku).

Tło obrazu – walka z „chorą sztuką”

Przypomnijmy, że jako niespełniony artysta, antyintelektualista i populistyczny polityk Hitler odrzucał wszelkie nowatorskie kierunki w malarstwie: kubizm, dadaizm, futuryzm czy ekspresjonizm. Już w latach 30. w Niemczech tworzono specjalne „antywystawy”, mające programowo zniechęcić ludzi do prezentowanych obrazów „szkodzących duszy niemieckiej”, a określanych jako będące „w procesie rozkładu” i „zdegenerowane”. W 1937 roku w jednym ze swoich najbardziej agresywnych przemówień wódz potępił sztukę nowoczesną. W tym samym roku w Monachium otwarto wystawę krytykowanych dzieł pod nazwą „Sztuka zdegenerowana” z wulgarnymi komentarzami pod adresem artystów tej miary, co Pablo Picasso, Oskar Kokoschka, Paul Klee, Marc Chagall, Emil Nolde, Max Ernst czy Otto Dix. „Chorą sztukę” rekwirowano zarówno z muzeów, jak i z prywatnych kolekcji, najpierw po to, by ją wyklinać, wreszcie – w 1939 roku – by palić.

Plan drugi – szarość połyka kolor

W takich realiach toczy się fabuła filmu, tyle że na jakiejś małej niemieckiej wyspie, dokąd hitlerowskie dyrektywy mogłyby nie dotrzeć, gdyby nie miejscowy konstabl policji, Jens, sumienny ponad miarę w spełnianiu służbowego obowiązku. Jens ma kolegę, Maxa, zdolnego malarza (pierwowzorem postaci był Emil Nolde), na którym koncentruje swoją policyjną aktywność, każąc mu najpierw pozbyć się obrazów i przestać malować, nachodząc i kontrolując, a w końcu konfiskując jego dzieła, zgodnie z rozkazami. Rzecz w tym, że gdyby nie gorliwość policjanta, Max mógłby jakoś przetrwać ze swoimi obrazami na wyspie, z dala od stolicy. Ten przysłowiowy koniec świata świetnie oddano przy pomocy szerokich ujęć, na których widzimy pustkę plaży, długą drogę na ląd, przestrzenie, w których człowieka spotyka się rzadko. Film utrzymany jest w szaro-czarnych, czasem spatynowanych albo wyblakłych barwach, co wzmaga uczucie beznadziei. Żywy, intensywny kolor pojawia się prawie wyłącznie na zakazanych obrazach albo w scenach malowania. Ten sensualny kontrast pozwala widzowi intensywniej przeżywać zawłaszczanie tego, co barwne, przez rozlewającą się, mdlącą szarość.

Plan pierwszy – uczyńmy człowieka pożytecznym

To, co jest szczególnie istotne w opowieści, to właśnie owa tytułowa „lekcja niemieckiego” – projekt wychowania nowego człowieka, który w wyspiarskim mikroświecie wciela w życie Jens, próbując uczynić ze swojego syna „kogoś pożytecznego”. Czyni to za pomocą bicia, z metodyczną konsekwencją próbując nakłonić nastolatka do posłuszeństwa i wbić mu do głowy, że „trzeba spełniać swój obowiązek, nawet jeśli zmienią się okoliczności”. Spełnianie obowiązku ma polegać na śledzeniu malarza, który przyjaźni się z chłopcem, i donoszeniu ojcu, czy ten nadal maluje. Klaustrofobiczną sytuację rodziny Jensa podkreślono wszechobecnie panującym mrokiem: pruska chata z niskimi sufitami wypełniona jest skąpym światłem, wiele scen najścia w domu malarza dzieje się nocą, a gra ciemności i półmroku wzmacnia atmosferę osaczenia. Z tego mroku malarz wciąż usiłuje wyciągnąć kolegę, próbując mu tłumaczyć, że „czasem trzeba zrobić coś wbrew obowiązkowi” i że „musimy umieć ze sobą rozmawiać”. Próby te jednak rozbijają się o mur przekonania, wbijanego do głowy kilku pokoleniom Niemców, że „nie można naruszać prawa”.

Rama obrazu – „radości obowiązku”

Film został ujęty w klamrę semantyczną. Na początku i na końcu historii widzimy Siggiego w domu poprawczym, gdzie odsiaduje karę za kradzież obrazów Maxa, co po wojnie nie jest już zasługą, ale przestępstwem. Osadzonej młodzieży zadano napisanie wypracowania o znaczącym tytule „Radości płynącej z obowiązku”. To, że za formę resocjalizacji obrano taką formułę, można odczytać jako przetrwanie ideologii projektu nowego człowieka nawet po wojnie. Tytuł pracy przypomina przecież inny, dobrze znany oksymoron: „Arbeit macht frei”. Niezależnie od wydźwięku książki, na której został oparty, film zdaje się stawiać pytanie bardzo aktualne: jak instytucje państwa kształtują wzorce wychowawcze. Siggi najpierw ma problem z rozpoczęciem wypracowania, a zamknięty w karcerze za niewykonanie zadania zaczyna pisać wyznanie-rzekę. Nie wiemy jednak, co napisał. Możemy myśleć, że to wielostronicowa skarga na ojca, ale objawy masochizmu i kompulsywnego posłuszeństwa budzą obawy o to, że obowiązek został uwewnętrzniony. Zwłaszcza że scena wyjścia na wolność podszyta jest grozą: długie, ciemne cienie oddalające się korytarzem przypominają jeden z najbardziej przejmujących obrazów prześladowanego malarza.