To coś więcej niż film o narkotykach. Z Pierre'em Monnardem, reżyserem "Needle Park Baby", rozmawia Piotr Czerkawski
Piotr Czerkawski: Twoja „Needle Park Baby” stanowi adaptację głośnej w Szwajcarii autobiograficznej książki Michelle Halbheer, w której autorka opisuje swoje dojrzewanie u boku matki-narkomanki. Jak trafiłeś na tę książkę?
Pierre Monnard: Zupełnie przypadkiem. Książka Michelle ukazała się w Szwajcarii w 2013 roku, mniej więcej w tym samym czasie, co mój poprzedni film „Recycling Lily”. Szukając tekstów na jego temat i wertując dodatki kulturalne w gazetach, natknąłem się również na recenzje książki Michelle, które wszędzie były niemal jednakowo entuzjastyczne. Wzbudziło to moją ciekawość, więc jeszcze tego samego dnia kupiłem książkę i przeczytałem ją właściwie jednym tchem.
Co cię w niej aż tak zaintrygowało?
Akcja książki toczy się w latach 90., a więc w okresie, gdy sam byłem nastolatkiem. Czytając ją, myślałem sporo o własnej młodości i o tym, że – choć słyszałem o zuryskim parku Platzspitz, w którym masowo zbierali się narkomani tacy jak matka autorki – naprawdę niewiele wiedziałem o losie tych wszystkich ludzi. Książka Michelle otworzyła mi oczy.
Gdy w końcu postanowiłeś przenieść ją na ekran, nie obawiałeś się, że zostaniesz potraktowany jak intruz, który przywłaszcza sobie czyjąś tragiczną historię?
Na szczęście Michelle sama zadbała o to, bym nie miał takich obaw. Choć nie pisała scenariusza razem z nami, konsultowała każdą jego wersję i chętnie dzieliła się anegdotami albo historiami, które nie znalazły się w ostatecznej wersji książki. Niezależnie od tego wszystkiego opowiedzenie na ekranie czyjeś prawdziwej historii było, oczywiście, wielkim wyzwaniem. W takiej sytuacji musisz być wierny jednocześnie dwóm rzeczom: emocjom autorki i prawdzie filmowego medium, które wymaga specyficznego, odmiennego od literackiego, sposobu snucia opowieści. To wszystko trudne do pogodzenia, ale nie niemożliwe.
Wróćmy na chwilę do Platzspitz, w którym zaczyna się akcja twojego filmu. Jak to możliwe, że park w centrum europejskiej metropolii stał się w pewnym momencie siedliskiem narkomanów?
Pod koniec lat 80. w Zurychu gwałtownie wzrosło spożycie narkotyków i problem zaczął wymykać się władzom spod kontroli. Żeby ukrócić przemyt i pozwolić narkomanom wydostać się z marginesu społecznego, politycy postanowili zalegalizować używanie i sprzedaż narkotyków. Choć intencje były szlachetne, skutki uboczne okazały się katastrofalne. Nie musząc obawiać się konsekwencji prawnych, narkomani coraz tłumniej zaczęli uderzać do Platzspitz – który ma tę „zaletę”, że znajduje się w pobliżu głównego dworca kolejowego – aby kupować i zażywać dragi. W pewnym momencie przez park przewijały się 3 tysiące narkomanów dziennie…
Jak zareagowały na to władze?
Jak to mają w zwyczaju – co widzimy dziś choćby w kontekście reakcji na globalne ocieplenie – bardzo opieszale. W Zurychu wdrożenie programu, w ramach którego ludzie uzależnieni, wraz z rodzinami, zostają przesiedleni na wieś, zajęło aż 10 lat. Nawiasem mówiąc, to właśnie tym programem objęto bohaterki mojego filmu – Sandrine i jej córkę, Mię.
Jak dziś prezentuje się park Platzspitz?
Wierz mi lub nie, ale stał się urokliwą atrakcją turystyczną. Jeśli ktoś nie zna tej historii, w życiu nie zgadnie, jakie sceny działy się w tym miejscu raptem 30 lat temu. Widzę w tym wszystkim specyficzną, bardzo szwajcarską ironię. Platzspitz to żywy dowód na to, że pod powierzchnią pocztówkowej idylli nasz kraj kryje w sobie wiele tragicznych i bolesnych historii, o których wolimy jak najszybciej zapomnieć.
Czasem udaje się jednak tę pamięć rozbudzić. Słyszałem, że twój film cieszy się w Szwajcarii niesłabnącą popularnością.
Rzeczywiście, przyjęcie „Needle…” przeszło moje najśmielsze oczekiwania – od stycznia okupujemy pierwsze miejsce w krajowym box office. Mam poczucie, że w oczach ludzi urodzonych w latach 60. i 70., którzy wiedzieli, co działo się w Platzspitz, ale nigdy nie mieli okazji porozmawiać o tym w szerszym gronie, nasz film przełamał pewne tabu. Dziś ci ludzie zabierają do kina swoje nastoletnie dzieci, zwierzają im się z doświadczeń w tamtych traumatycznych czasach i w ten sposób zacieśniają więzi.
Niedawno wróciłem po latach do „Trainspotting” Danny’ego Boyle’a i przeczytałem, że – w ramach przygotowań do zagrania narkomana – Ewan McGregor poważnie rozważał wstrzyknięcie sobie heroiny. Trochę boję się zadawać to pytanie, ale – jak wczuwali się w role twoi aktorzy?
Mogę cię zapewnić, że podczas kręcenia filmu nikt nie ucierpiał z powodu eksperymentów z heroiną. Niemniej, grająca postać Sandrine Sarah Spale z pewnością odrobiła swoją lekcję. Sarah przeprowadziła sporo rozmów z ludźmi uzależnionymi, z lekarzami i z psychologami, żeby zdobyć wiedzę o tym, w jaki sposób różne narkotyki wpływają na twój wygląd i psychikę. Aby uzyskać odpowiednią sylwetkę, Sarah dużo trenowała też z trenerką od przygotowania fizycznego. Moim zdaniem udało się jej przeszła na ekranie prawdziwą metamorfozę.
Anglojęzyczny tytuł twojego filmu („Needle Park Baby”) kojarzy mi się ze świetnymi „Narkomanami” („The Panic in the Needle Park”) Jerry’ego Schatzberga. Czy istnieją filmy o narkomanii i uzależnieniach, które są dla ciebie szczególnie ważne?
Przede wszystkim kultowe „My, dzieci z dworca ZOO”, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie, gdy byłem nastolatkiem. Co ciekawe, mój „Needle…” bywa dziś często porównywany z klasykiem Uliego Edela. Oczywiście, schlebia mi to, ale jednocześnie traktuję swój film jako bardziej optymistyczną wariację na temat „Dzieci…”. Inaczej niż Edel opowiadam przecież historię z perspektywy niewinnego dziecka, które nigdy nie próbuje narkotyków i ma szansę ułożyć sobie życie zupełnie inaczej niż matka.
Podczas oglądania „Needle…” w pewnym momencie osłupiałem, bo usłyszałem znajome wulgaryzmy, będące echem ostrej kłótni w języku polskim. Jak to się stało, że taka scena znalazła się w twoim filmie?
Och, to prostsze, niż myślisz. W tej scenie słyszymy rodziców Loli, najlepszej przyjaciółki Mii. Grająca Lolę Anouk Petri ma polskie korzenie i uznałem, że byłoby ciekawie wykorzystać ten kontekst w budowaniu jej postaci.
Jest w „Needle…” intrygująca scena, w której Sandrine namawia swoją córkę, by – gdy ta będzie miała ochotę zapalić pierwszego jointa – zrobiła to razem z matką. To dość popularna postawa wśród części postępowych rodziców, niedawno przyznał się do niej choćby Johnny Depp. Co o tym sądzisz, samemu będąc ojcem?
Obawiam się, że jestem trochę zbyt oldskulowym rodzicem, nawet nie palę trawki. Mimo wszystko jestem oczywiście otwarty na to, by rozmawiać z dziećmi o narkotykach i nie czynić z tego tematu tabu. Sandrine idzie jednak dużo dalej: dla niej zapalenie jointa z córką stanowi akt miłości wobec niej. Dla mnie takie podejście jest nie do pomyślenia.
Nie obawiałeś się, że wypowiadając się na temat narkotyków tak jednoznacznie, nakręcisz film, który okaże się propagandową agitką?
Nie, bo kręcąc „Needle…”, robiłem wszystko, żeby nie osądzać swoich bohaterów, łącznie z Sandrine, nawet jeśli głęboko się z nią nie zgadzam. Poza tym chciałem zrobić film o czymś więcej niż tylko o narkotykach. Mam poczucie, że „Needle…” jest opowieścią o Mii i jej fundamentalnej, dziecięcej potrzebie odczuwania matczynej miłości. Jeśli dziecko jej nie otrzymuje, jest w stanie zrobić wszystko, by ją zdobyć. Zupełnie jak narkoman poszukujący kolejnej działki.
Mia od mrocznej codzienności z matką ucieka jednak do świata sztuki i całą sobą angażuje się w próby do szkolnego przedstawienia.
Otóż to. Mia odkrywa w sobie pasję. Pasja wyznacza ci cel, a większość kłopotów w życiu pojawia się właśnie wtedy, gdy nie masz przed sobą żadnego celu.