Łatwiej napisać coś w Internecie, niż zrobić film – z Arashem T. Riahim, reżyserem „Oskara i Lilli”, rozmawia Kuba Armata
Oskar i Lilli wraz z matką pochodzą z Czeczenii, lecz od 6 lat mieszkają w Austrii, kiedy zostaje podjęta decyzja o ich deportacji. Próba samobójcza matki doprowadza do wstrzymania wydalenia, ale także przymusowego rozstania rodziny. Słodko-gorzka opowieść o tym, na ile sposobów można postrzegać świat, aby przetrwać.
Kuba Armata: Twój film oparty jest na motywach powieści autorstwa Moniki Helfer. Pamiętasz swoje pierwsze wrażenia po przeczytaniu tej książki?
Arash T. Riahi: Książka została wydana w 1994 roku, zatem z uwagi na czasy różni się nieco od filmu. Nie ma nic wspólnego z uchodźcami ani Czeczenią, a dzieci nie posługiwały się wtedy telefonami komórkowymi. Takich różnic jest wiele. Kiedy przeczytałem tę powieść, bardzo zaimponował mi piękny język, jakim posługuje się autorka, ale też poetyckość i fantazja opowieści. To historia rodzeństwa, którego matka ma problemy natury psychicznej. W efekcie rodzina zostaje rozdzielona, a dzieci trafiają do dwóch różnych rodzin zastępczych. Spotkałem się z autorką, opowiedziałem jej o sobie i o politycznym wymiarze moich dotychczasowych filmów. Sam jestem dzieckiem uchodźców, które trafiło do Austrii w wieku 8 lat. Byłem zatem w tym samym wieku, co ekranowy Oskar. Wiele zresztą jest ze mnie w tej postaci. Chociażby to, jak patrzy na świat, czy jego optymizm, dzięki któremu rzeczywistość staje się łatwiejsza do zniesienia.
Co było dalej?
Monika zgodziła się na moją wizję, także w kontekście politycznej wymowy filmu. Zrobienie go zajęło mi jakieś 6–7 lat. To był czas, kiedy sporo rodzin, które dobrze zaadaptowały się w Austrii, starało się przez dłuższy czas o status uchodźcy i go nie dostało. W tym czasie dzieci chodziły do szkoły, dobrze się uczyły, zdążyły perfekcyjnie nauczyć się języka niemieckiego. I nagle okazywało się, że wraz z rodzinami mają zostać deportowane. Zapytałem siebie: Czy ktokolwiek pomyślał kiedyś o tym, co w takiej sytuacji dzieje się potem z tymi ludźmi? Politycy chwalą się deportacjami – pamiętam, jak francuski minister spraw wewnętrznych powiedział, że jest bardzo dumny, bo udało mu się doprowadzić do deportacji 20 tysięcy ludzi. Dzieci nie były niczemu winne, nie miały z tym wszystkim nic wspólnego.
Uważasz, że to właśnie one – jak twoi młodzi bohaterowie, Oskar i Lilli – są największymi ofiarami kryzysu uchodźczego i związanej z nim często brutalnej polityki?
Z pewnością. Ci ludzie przybywają do innego kraju z okropnych miejsc. Kto z nas z własnej woli zostawiłby za sobą życie, które buduje przez kilkadziesiąt lat, tylko po to, by gdzieś wyjechać? Próbowalibyśmy wszystkiego, byle tylko zostać we własnym domu, ze swoimi bliskimi i językiem, którym od zawsze się posługujemy. Trzeba zrozumieć, że kiedy ci ludzie decydują się już na to, by wyjechać, to jest to moment, w którym są do tego zmuszeni, nie mają innego wyjścia. Dzieci tego nie zrozumieją, one są niewinne. Takie doświadczenie niestety sprawia, że tę niewinność tracą. Wydaje się, że Europa, biorąc pod uwagę prawa człowieka czy respektowanie praw mniejszości, jest najlepszym miejscem do życia. Trafiający tu uchodźcy pochodzą zazwyczaj z krajów opanowanych przez dyktaturę. Będąc jeszcze w swojej ojczyźnie, podziwiają Europę za to, że panuje w niej wolność słowa i każdy ma swoje prawa. A czego doświadczają na miejscu? Tego, że przez lata muszą mieszkać w namiocie na greckiej wyspie albo za kratami w obozach we Włoszech. Skoro dorośli tego nie rozumieją, to jak miałyby pojąć to dzieci? Uważam to za bardzo krótkowzroczne podejście, bo przecież gdyby się tymi dziećmi zająć, zapewnić im edukację, opowiedzieć o demokracji czy człowieczeństwie, to za jakiś czas stanowiłyby o przyszłości swoich krajów. To zarazem irytujące i smutne, kiedy marnuje się taki potencjał dla rozwoju ludzkości. Bo przecież żadne 4- czy 5-letnie dziecko nie jest radykałem.
Jak w twoim przypadku wyglądało potrzebne do filmu zgłębianie tej tematyki?
Research dotyczył działalności pracowników socjalnych i działającej przy ONZ Agencji do spraw Uchodźców. Jedna ze statystyk mówiła, że około 70% dzieci, które zostały deportowane, nie poszło już do szkoły, wylądowało na ulicy, popadało w uzależnienia, a w konsekwencji zmarło. To robi wrażenie. Sam zmagam się zresztą z tematem uchodźczym od 20–30 lat, więc niewiele mnie tu już mogło zaskoczyć. Nie chciałem jednak robić po prostu kolejnego depresyjnego filmu o uchodźcach. Dlatego przyjmuję perspektywę dzieci. Ich nie interesuje polityka, a nawiązywanie przyjaźni, czerpanie z życia pełnymi garściami, zabawa. Nawet kiedy jesteś młodym uchodźcą i wszystko przychodzi trochę trudniej, wciąż pozostajesz dzieckiem. Chciałem pokazać, jak młodzi bohaterowie w różny sposób próbują zmienić otaczającą ich rzeczywistość. Skupiałem się na uczuciach, jakie w sobie noszą. Jest w nich smutek, ale jest też radość. Dlaczego miałbym ją cenzurować? Zależało mi na tym, by zrobić uczciwy, szczery film, odnoszący się do życia. A w nim są przecież i lepsze, i gorsze momenty.
Kiedy myślisz o próbie rozwiązania kryzysu uchodźczego w przyszłości, jesteś raczej optymistą czy pesymistą?
Zawsze staram się być optymistą. Gdyby zabrakło nadziei, nic nie mogłoby się wydarzyć. Tyle że sama nadzieja nie wystarczy. Trzeba coś zrobić, żeby trochę jej pomóc. Wielu ludzi mówi o nadziei na to, że będzie lepiej, o demonstracjach na ulicach, które mogą przynieść pozytywny skutek. Problem w tym, że zamiast aktywnie w nich uczestniczyć, oni tylko mają nadzieję albo podpisują petycję online w jakiejś sprawie. To nie wystarczy. Znaleźliśmy się w dość skomplikowanej sytuacji i uważam, że Unia Europejska musi znaleźć z niej wyjście. Moim zdaniem kraje, które nie zgadzają się na to, żeby przyjąć uchodźców, powinny zostać ukarane. Jeśli nie dzielisz demokratycznych wartości UE, nie powinieneś też czerpać ekonomicznych korzyści płynących ze wspólnoty.
Czy jako reżyser czujesz na sobie społeczną odpowiedzialność, podejmując takie tematy jak w „Oskarze i Lilli”?
Oczywiście, choć czasem jest to dla mnie trudne. Jak wspomniałem, jestem dzieckiem uchodźców, moi rodzice zawsze byli aktywni i walczyli o prawa człowieka. Ojciec w związku z tym spędził 5 lat w więzieniu w Iranie. Zatem polityka zawsze mi towarzyszyła, a jednocześnie czułem, że muszę robić coś dla społeczności. Takie pozytywy płyną z lewicowego światopoglądu – czujesz, że jesteś częścią społeczeństwa i wszyscy powinni przyczynić się do tego, żeby świat, w którym żyjemy, był lepszym miejscem. Dlatego właśnie nie mógłbym nakręcić wiernej adaptacji tej powieści. Musiałem dodać doń polityczny kontekst.
Trudno oddać tak skomplikowany świat z perspektywy dziecka?
Dla mnie nie było to takie trudne, bo zajmuję się tym już od dawna. Wydaje mi się, że potrafię znaleźć wspólny język z dziećmi. Rozumiem je, zaprzyjaźniam się z nimi, często na planie robimy wspólnie jakieś głupie rzeczy. Staram się cały czas pielęgnować wewnętrzne dziecko w sobie. Nie chcę dorastać. To dobra droga do współpracy z młodymi aktorami. Do głównych ról przesłuchaliśmy blisko 250 dzieci, w tym te z Czeczenii. Szybko zdałem sobie sprawę, że dzieci, które urodziły się w Austrii, mówią po niemiecku z naturalnym akcentem, a te, które trafiły tu nieco później, często nie mają żadnego akcentu. Zdecydowałem, że będzie lepiej, jeśli moi bohaterowie będą mówili bardzo dobrze po niemiecku, bo publiczność potraktuje ich jako „swoich”. „Normalne” dzieci, jak wszystkie inne.
Uważasz, że film może zmienić rzeczywistość?
Myślę, że tak. Nie możemy być zbyt naiwni, bo filmy nie zmienią całego świata, ale mogą poważnie przysłużyć się konkretnym sprawom. W czasach, w których przyszło nam żyć, za sprawą mediów społecznościowych bombardowani jesteśmy fake newsami. Filmowcy mogą okazać się tymi, którym warto zaufać, bo poświęcają kilka lat swojego życia, by opowiedzieć konkretną historię. Gdyby nie traktowali tego poważnie, w ogóle by się tego nie podjęli. W końcu znacznie łatwiej i szybciej jest napisać coś w Internecie, niż zrobić film.