Imię wiele o nas mówi. Z Gasparem Scheuerem, reżyserem filmu „Delfin”, rozmawia Kuba Armata
Ogromnym marzeniem Delfina jest dołączenie do dziecięcej orkiestry, której próby odbywają się w sąsiedniej wiosce. Ta podróż i doświadczenie będą miały wpływ nie tylko na niego, ale również na jego ojca.
Kuba Armata: Kto jest bardziej wymagającym widzem: dziecko czy dorosły?
Gaspar Scheuer: To dobre pytanie, na które nie mam – tak mi się wydaje – jednoznacznej odpowiedzi. Dziecko bez reszty oddaje się historii, którą ogląda. To bardzo cenne, bo bliżej mu w tym sensie do idealnego widza. Zostawia swoje obowiązki, plany i całkowicie zanurza się w świecie przedstawionym. Dużym wyzwaniem było dla mnie zrobienie filmu, który nie jest stricte kinem dziecięcym, a będzie atrakcyjny dla widza w każdym wieku. Możliwość odczytywania historii na kilku poziomach jest czymś bardzo typowym dla kina. Pewne filmy, które wywarły na nas wpływ w dzieciństwie, możemy w dorosłości zobaczyć ponownie i powiedzą nam wówczas coś zupełnie nowego. To dla mnie bardzo ważne kryterium. Sam mam 4 czy 5 filmów, do których raz na jakiś czas wracam i zawsze mam wrażenie, że interpretuję je po raz pierwszy.
Czy w Argentynie, z której pochodzisz, powstaje wiele filmów dla młodych widzów?
Niestety nie, to zaniedbana publiczność. Kilka dni temu wraz z moimi dziećmi oglądaliśmy pewien film adresowany właśnie do młodych widzów. Po 20 minutach bez słowa go wyłączyliśmy. Chwilę później mój 9-letni syn Simon podszedł do mnie i zapytał: „Czy ci, którzy robią filmy dla dzieci, uważają, że jesteśmy głupi?”. Dzisiejsza dziecięca publiczność natychmiast zdaje sobie sprawę z tego, że ktoś nie docenia ich jako widzów. Myślę, że na tym polega siła kina Disneya. Możemy dyskutować o jego normach moralnych, skali wartości, ale nie można mu zarzucić, że lekceważy dziecko, które żywi się przecież wyobraźnią, fantazją czy tajemnicą. A w disneyowskich filmach młody widz ma tego pod dostatkiem. Pojawia się zatem pytanie: jak zrobić film, który przy niewielkich zasobach finansowych wciąż będzie zapewniał rozrywkę, nie tracąc przy tym walorów artystycznych, autorskiego stylu, opisu tego, co nas otacza? Chciałem, żeby „Delfin” był właśnie taką próbą.
Skąd zatem pomysł na historię, którą przedstawiłeś w „Delfinie”?
„Delfin” to mój trzeci film pełnometrażowy. Nad każdą z poprzednich produkcji pracowałem około 5 lat. Pewnej nocy poczułem, że potrzebuję czegoś lżejszego i krótszego w realizacji. Chciałem zrobić film, na który mógłbym pójść do kina z moimi dziećmi. Nie oznaczało to, jak wspomniałem, produkcji stricte dla dzieci, ale taką, za którą młody widz mógłby podążyć. W efekcie tam, gdzie wcześniej był mrok i cień, pojawiła się nagle smuga światła. Duże plany i wolne tempo zastąpił wyraźniejszy rytm oraz większy ładunek zdarzeń. Tam, gdzie było adagio, pojawiło się andante.
Bardzo ważną rolę w Twoim filmie odgrywa muzyka. Czy Tobie, podobnie jak Twojemu młodemu bohaterowi, kojarzy się ona przede wszystkim z wolnością?
Z transcendentalizmem, wolnością, możliwością tworzenia, kreowania światów. We wszystkich moich filmach, nawet w krótkim metrażu, pojawia się ktoś, kto śpiewa lub gra na instrumencie. W przypadku „Delfina” muzyka odgrywa ważną rolę fabularną. Młody bohater uczy się grać na waltorni, ale że nie ma własnej, ćwiczy na „instrumencie” zbudowanym z plastiku, węża ogrodowego i lejka. Zabawne było to, że sam sobie wyobraziłem tę konstrukcję, a potem na YouTubie zobaczyłem film, w którym wybitny brytyjski waltornista Martin Lawrence pokazuje, jak wykonać dokładnie taki sam instrument, a potem gra na nim Bacha.
Twój film opowiada o niełatwej relacji pomiędzy 11-letnim chłopcem a jego ojcem. Tradycyjne role się tutaj odwróciły. To Delfin jest dużo bardziej odpowiedzialny niż starszy mężczyzna i na dobrą sprawę to właśnie on opiekuje się ojcem.
Dokładnie taka myśl towarzyszyła mi, kiedy zaczynałem pisać scenariusz. W relacji z dzieckiem to zazwyczaj dorosły musi się uczyć. Rodzicielstwo wymaga bowiem udzielania odpowiedzi, na które nigdy nie jesteśmy przygotowani. Często improwizujemy. Dzieci z kolei reagują i zachowują się w sposób bardziej naturalny, nierzadko będąc przez to bliżej prawdy. Dlatego dorosły musi być czujny, mieć oczy szeroko otwarte, aby nigdy nie stracić z pola widzenia tego, czego dziecko może się nauczyć.
Postrzegasz swój film jako rodzaj baśni?
Postrzegam go jako opowieść, w której to, co współczesne, społeczne, łączy się z tradycją i mitem. Możemy sobie wyobrazić, że to, na czym gra Delfin, jest jednym z pierwszych instrumentów odkrytych przez prehistorycznych ludzi zebranych przy ognisku. Po uczcie jeden z nich zaczął badać kości zwierzęcia, które przed chwilą zjadł, i odkrył, że dmuchając w określony sposób w róg, może wydobywać różne dźwięki, które przekazują radość bądź melancholię. W życiu zdarzają się nieoczekiwane spotkania z tajemniczymi ludźmi, którzy mogą nauczyć nas czegoś, o co byśmy nigdy ich nie podejrzewali. Nawet imię osoby może nam coś powiedzieć o jej przeznaczeniu. Z tymi interpretacjami współistnieje w filmie codzienna, konkretna rzeczywistość Ameryki Łacińskiej, wykonywana tam przez dzieci praca, trudne warunki bytowe i skrajne ubóstwo.
Wspomniałeś o roli imienia. W jednej ze scen, kiedy starszy mężczyzna dowiaduje się, że imię chłopca wybrała matka, mówi, że imię wskazuje przeznaczenie.
To stara łacińska sentencja – nomen omen – którą bardzo lubię. Myślę, że w tym nieskończonym gobelinie, jakim jest wszechświat, niewiele tak naprawdę możemy zrozumieć, a wszystko może służyć nam jako klucz do rozszyfrowania czegoś, uchwycenia znaczenia. Jak zatem słowo, które będzie towarzyszyć istocie przez całe życie, może nie mieć znaczenia? Ono będzie stanowiło jego wizytówkę, czasem pierwszą lub jedyną rzecz, jaką o nim będziemy wiedzieć. To, na co nie mogę odpowiedzieć, to pytanie, czy przeznaczenie istnieje. Gdyby tak było, pewne jest, że imię może nam coś o nim powiedzieć.
Jak trafiłeś na Valentina Catanię, który wciela się w tytułową rolę?
Kiedy zdecydowaliśmy się zrobić casting w Los Toldos, miałem wątpliwości, czy uda nam się tam znaleźć dziecko, które sprostałoby takiej złożonej postaci. Los Toldos to miejsce, gdzie mieszkałem do 18. roku życia i często tam zresztą wracam. Co ciekawe, pochodzi stamtąd także Eva Perón. W przesłuchaniu do roli wzięło udział około 50 dzieci, co jak na małe miasteczko jest sporym wynikiem. Valentino to syn mojego wieloletniego przyjaciela, którego znam od urodzenia. Nigdy nie pomyślałbym, że będzie zainteresowany graniem w filmie. Uważam zresztą, że do tamtego momentu sam Valentino też sobie tego nie wyobrażał. Faktem jest, że jego próba była naprawdę piękna. Pamiętajmy, że chłopcy w tym wieku w krótkim czasie bardzo się zmieniają. W momencie castingu był o rok młodszy niż bohater w filmie, ale rozumiał i interpretował wszystko z niesamowitą wrażliwością. Nie miałem wątpliwości, że może wcielić się w postać Delfina. Kręcenie filmu nie było proste, gdyż niełatwo połączyć świat dziecka z rzeczywistością pracy na planie. Jednak nawet w najtrudniejszych momentach wiedzieliśmy, że to, co dzieje się przed kamerą, jest autentyczne i ma intensywność, którą nieczęsto da się uchwycić.