Do czego służą cukierki z witaminami. O „Oskarze i Lilli” pisze Barbara Kowalewska
Czeczeńscy uchodźcy – matka z dwójką dzieci – mają nakaz wyjazdu z Austrii, do której uciekli z ogarniętej wojną Czeczenii. Obraz „Oskar i Lilli”, na motywach powieści Moniki Helfer, rozpoczyna się gwałtowną sceną wtargnięcia policji do mieszkania, by deportować rodzinę. Dzieci nie rozumieją, jak można to zrobić, skoro mieszkają w Austrii od 6 lat, znają niemiecki, a Czeczenia jest już dla nich obcym krajem. Matka, w odruchu desperacji, by ratować przynajmniej dzieci, podcina sobie żyły i ląduje w szpitalu, a Oskar i Lilli, mimo prób buntu – w rodzinach zastępczych. Tak rozpoczyna się opowieść o jednej z wielu uchodźczych rodzin, niemogących znaleźć swojego miejsca na ziemi. W autorskim filmie irański reżyser Arash T. Riahi (wychował się w Wiedniu) podejmuje wciąż aktualny temat i rozgrywa go w mistrzowski sposób. Zagrany i wyreżyserowany z klasą „Oskar i Lilli” wydaje mi się jednym z najważniejszych filmów dla młodego widza, jakie ostatnio zrealizowano.
Jak się (nie)zintegrować
W historii świetnie pokazano poczucie obcości, jakiego doświadczają Oskar i Lilli w rodzinach zastępczych i jednocześnie nieporadność dorosłych, próbujących stworzyć swojską atmosferę. W tym przedstawieniu zachowano równowagę: ludzie, którzy przygarnęli czeczeńskie dzieci (każde jest w innej rodzinie), mają dobre intencje, ale także trudność w zrozumieniu ich inności. Mętnie wyobrażają sobie to, co oznacza zaopiekować się dzieckiem w takiej sytuacji. Oczekują często od nich zachowań niemożliwych. Kuriozalna wydaje się sytuacja, w której mały Oskar słyszy od zastępczej matki, że powinien się „zintegrować”, podczas gdy narzuca mu się szereg arbitralnych zasad, jakich ma przestrzegać w domu (wszystkich na przykład obowiązuje wegetarianizm). Autor filmu nie ukazuje jednak dorosłych jako ludzi złych, ale po prostu niedoskonałych. Zresztą są oni nieustannie wystawiani na próbę przez młodych buntowników, którzy marzą tylko o odzyskaniu biologicznej matki.
Droga mamo
Punkt widzenia dziecka, w sposób słodko-gorzki, oddano w sposobie, w jaki Oskar reaguje na otaczającą go rzeczywistość. Pyta nauczycielkę (tylko tak nazywa zastępczą matkę), czy można być „wegetarianinem z mięsem”, bo w Czeczenii je się dużo mięsa. Gdy słyszy, że „w naszym domu się nie kłamie”, stwierdza, że chyba nie są normalni, bo przecież „normalny człowiek kłamie pięć razy dziennie”. Pisuje do mamy listy, chociaż nie może ich wysłać, bo nie wie, gdzie mama się znajduje. „Droga mamo, mam rodziców, ale bez mięsa. Staram się być dobrym człowiekiem, dałem nawet Austriakowi kanapkę”. Oskar czerpie niesłychaną energię ze swojego myślenia magicznego: „jeśli będziemy weselsi, oddadzą nas mamie”. W kolejnych listach oznajmia więc: „jestem coraz weselszy”. Aż do momentu, gdy okazuje się, że to nie działa. Namawia zatem starszą siostrę, by stali się „źli”, wtedy może rodziny zastępcze oddadzą ich rodzonej matce. Kolejny list donosi, że nauczycielka chce przemyśleć sprawę adopcji, jako że Oskar może być niebezpieczny. Chłopiec wyznaje: „chcę być niebezpieczny”.
Lilli i cukierki z witaminami
Starsza siostra inaczej przeżywa całą sytuację. Irytuje ją myślenie magiczne brata, bo już zdaje sobie sprawę z realiów otaczającego ich świata. Jej wysiłki koncentrują się więc na trosce o brata na odległość i szukaniu miejsca pobytu matki. Duże znaczenie dla przetrwania ma wzajemna lojalność rodzeństwa wobec siebie, symbolicznie podkreślona ofiarowywaniem sobie nawzajem cukierków z witaminami, które jeszcze przed rozstaniem matka zdążyła dać dzieciom. Lilli odnajduje w końcu mamę i razem z bratem odwiedzają ją w szpitalu psychiatrycznym, gdzie rozgrywa się najbardziej rozdzierająca scena: matka udaje przed dziećmi chorobę psychiczną, być może w przekonaniu, że ułatwi im rozstanie i asymilację w rodzinach zastępczych. Lilli w pewnym momencie jest bliska poddania się, ale przetrwa dzięki Oskarowi, bo ten nie daje za wygraną i walczy o spełnienie marzenia.
I nikt nas nie rozdzieli
Dzięki babci z Parkinsonem, mieszkającej w domu zastępczym Oskara, która jako jedyna wydaje się naprawdę go rozumieć, chłopiec wpada na pomysł, żeby za podarowane przez staruszkę banknoty „dać się deportować do Argentyny”. Wymienione na euro pieniądze nie starczają na podróż, ale można się przecież spotkać z mamą i siostrą w Grand Hotelu i zjeść prawdziwe sznycle. Gdy nazajutrz rano, jeszcze w łóżku, znowu namierza ich policja, spod kołdry wynurzają się ręce całej trójki spięte kupionymi w lunaparku różowymi kajdankami. Tyleż komiczny, co przejmujący obraz desperackiej miłości rodzinnej, silniejszej od systemowych procedur.